IX Międzynarodowe Mistrzostwa Polski w klasie Korsarz oglądane z tylnego siedzenia przegubowego autobusu.

Szyderczy chichot fatum rozległ się nad Charzykami w chwili, gdy okazało się, że sprawozdanie z najważniejszych regat tego roku ma napisać załoga, która ogląda wyścigi niezmiennie z ostatniego rzędu krzeseł. No cóż – złośliwy los, którego bezwzlędnym egzekutorem jest sam Bogu, najwyraźniej chciał nas upokorzyć także i w ten sposób. Człowiek jest za mały, aby dyskutować z jego choćby najbardziej absurdalnymi wyrokami. Poddaliśmy się więc im bez większego szemrania, bluzgi zachowując na pierwszy moment, gdy będzie można sobie na to pozwolić.„Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba” – jak mawiał klasyk /kto pamięta który?/. Problem tylko w tym, że z perspektywy dalekich trybun naprawdę niewiele widać i trudno uznać się za naocznego świadka wydarzeń rozgrywających się niemal na innej planecie, w których teoretycznie niby brało się udział. Wybaczcie nam więc, że opowiemy o wszystkim tylko tak, jak można to zrobić, będąc na tak specyficznej pozycji.

Niewiele brakowało, aby Mistrzostwa Polski w ogóle się tego roku nie odbyły. Planowane w tradycyjnym terminie, jakim miał być sam początek lipca, zostały, podobnie jak wszystkie inne imprezy sportowe odwołane z powodu pandemii słynnego koronawirusa. Ten perfidny drobnoustrój o dość głupawym wyglądzie i równie głupich obyczajach najwyraźniej zagiął sobie parol także na nasze środowisko. Głucha rozpacz ogarnęła korsarską brać, której właściwy sens życia to przecież korsarstwo, a cała reszta jest tylko uciążliwym zawracaniem t…albo mówiąc mniej cenzuralnie, ale za to bardziej celnie – zawracaniem d…

A jednak sezon został uratowany. Nowy termin Mistrzostw (29-30 sierpnia) okazał się bardziej szczęśliwy. Pierwsze załogi dotarły do Charzyków już w czwartek 27 sierpnia z chytrym planem obwąchania kapryśnego pod względem wiatrów akwenu jeszcze podczas piątkowego treningu. Wyposażone w ten sposób w mającą zapewnić im przewagę wunder waffe, spokojnie oczekiwały godziny zero, z uciechą zacierając z suchym szelestem zrogowaciałe od ciągnięcia szotów łapki.

Jednak wydarzenia piątkowej nocy zresetowały starannie wypracowaną formę, demokratycznie wyrównując szanse na wygraną. Zaczęło się niewinnie – od chrzcin łódki nowej załogi, którą tworzy debiutujący, bardzo sympatyczny tandem Milena Maciuszko i Wojciech Ananicz (POL 66). Piękny, drewniany pokład „Awildy” został obficie spryskany winem musującym, co potraktowano jako sygnał startowy do wyczerpującego maratonu, który miał się zakończyć w późnych godzinach nocnych. Powiedzmy to otwarcie – sytuacja w pewnym momencie po prostu wymknęła się spod kontroli. Jeszcze następnego ranka tu i ówdzie pospiesznie zacierano ślady dobrej zabawy.

Sobotni poranek rozpoczął się późno. Korsarze budzili się jakoś niechętnie. Zwykle gwarny od przygotowań plac przed ośrodkiem długo pozostawał bezludny. W końcu jednak duch walki ponownie wstąpił w uczestników regat i łódki jedna po drugiej zaczęły schodzić na wodę. Warunki wiatrowe początkowo nie były jednoznaczne. Prognozy obiecywały wystarczająco dużą siłę wiatru, ale póki co jakoś nie było tego widać. Komisja sędziowska zdecydowała się przenieść regaty na stosunkowo odległy akwen, nad którym leży ośrodek Funka. Jednak dzięki południowemu wiatrowi uczestnicy regat szybko tam dotarli na postawionych spinakerach.

Do wyścigu stanęło ostatecznie aż dwadzieścia jeden załóg. Widzieć na własne oczy tak liczną flotyllę korsarzy ustawiających się w jednej linii na moment przed startem – to naprawdę bezcenne przeżycie.

Trasa wyścigu przebiegała po trapezie ze śledziem na bocznych bojach oraz stosunkowo długą halsówką prowadzącą od ostatniej boi do mety. Pozwoliło to na przeprowadzenie tego dnia czterech długich, naprawdę emocjonujących i urozmaiconych biegów.

Wiatr ostatecznie dopisał, choć był to wiatr bardzo typowy dla tego jeziora – często kręcący, o mocnych, nagłych podmuchach, kończących się zdradliwą dziurą, chaotycznie odbijający się od brzegów. Wiało nieźle, ale nie przesadnie. Momentami jednak na tyle mocno, że w ferworze zaciętej walki dochodziło do wywrotek pojedynczych łódek. Ci, którym to się zdarzyło, na pewno docenili, że woda wygrzana przez całe lato to zupełnie co innego niż ta z samego początku sezonu. Druga część dnia była spokojniejsza – słońce wreszcie wyszło spoza chmur na dobre i wiatr się trochę wyrównał, co sprawiło, że pływanie stało się naprawdę przyjemne, nie tracąc jednak nic ze swej dynamiki.

Co do przebiegu samego wyścigu to niestety naprawdę niewiele możemy na ten temat powiedzieć. Główna arena regatowych zmagań za każdym razem oddalała się od nas bardzo szybko. Co jakiś czas przez obszar, na którym się znajdowaliśmy, przetaczała się z impetem gradowej chmury czołówka korsarskich tytanów walczących wśród bitewnego zgiełku o najwyższą stawkę, aby po chwili znów zniknąć gdzieś na horyzoncie. Ale kto?, z kim?, jak? i co się właściwie tam działo? – jeden Bogu tylko wie.

Według ogłoszonych przez komisję sędziowską wyników zwycięzcą sobotnich regat okazał się POL 14 prowadzony przez Jerzego Czerwińskiego i Kamilę Maruszczak z Lubelskiej Grupy Regatowej, co chyba dla nikogo nie było zaskoczeniem. Na drugim miejscu uplasował się POL 69 /Wojciech Wójtowicz i Łukasz Wójcik/ reprezentujący YCPL. Trzecie miejsce przypadło w udziale POL 46 /Robert Kłakulak i Piotr Kamiński/ z Korsarskiej Floty Północ.

Na marginesie warto odnotować, że w równym stopniu zacięta, co wyrównana rywalizacja między POL 46 a POL 69 staje się powoli stałym elementem każdych kolejnych korsarskich regat.

Na powracających do portu po zakończonych wyścigach zawodników czekała gorąca grochówka, co było bardzo miłym akcentem tego późnego już popołudnia.

Jeszcze tego samego dnia odbyło się coroczne walne zebranie, które jednogłośnie przedłużyło o kolejną kadencję władztwo Boga nad Stowarzyszeniem Polskiej Floty Klasy Korsarz. Taki wynik wywołał żywiołowy aplauz wszystkich uczestników zgromadzenia. Sceptycy pragnący zachować swoją anonimowość wskazują jednak na fakt, że komentarze światowych mediów dotyczące tego zdarzenia, przedstawiają je w trochę innym świetle. Otóż wiążą one wynik głosowania z tajemniczym przepływem sporej gotówki z konta demonicznej spółki Gates-Soros (patrz: RT America, RT Español, RTД, Rusiya Al-Yaum z dnia 30 VIII 2020). My jednak zdecydowanie nie dajemy wiary podobnym insynuacjom.

Zaraz po zebraniu korsarska brać tłumnie asystowała przy drugich już bardzo hucznych (strzelające korki „szampana”) chrzcinach. Nie był to jednak zupełnie nowy korsarz, ale POL 46 Roberta Kłakulaka i Piotra Kamińskiego po gruntownym liftingu. Ten leciwy, niepozorny, nabyty za niewielkie pieniądze drewniak niejednokrotnie już okazywał się jedną z najszybszych łódek we flocie z powodzeniem dorównując najnowszym i najdroższym jednostkom. Nic więc dziwnego, że jego załoga uznała, że wart jest kosztów remontu. Dzięki temu łódka otrzymała drugie życie oraz stosowne do tego imię – „Fenix”.

Długi, wypełniony wieloma wydarzeniami oraz prawdziwie sportową rywalizacją, dzień zakończył się doskonałą kolacją, którą przygotował dla nas miejscowy bufet. Płynnie przeszła ona w kilkugodzinny koncert pieśni biesiadnej, a ten z kolei w klasyczne, obficie zakrapiane, nocne rozmowy Polaków. W swej schyłkowej fazie może już trochę bezładne i gubiące wątek, ale za to wystarczająco głośne, by uczestniczyć w nich mógł cały pas przybrzeżny Charzyków.

Drugiego dnia regat wiatr odmówił posłuszeństwa. Flagi, icki i co tam jeszcze ma zwyczaj wisieć, zwisało smętnie a nieustraszeni żeglarze czy też raczej korsarze zaczęli przebąkiwać o odwołaniu wyścigów. Zakładano się, czy nastąpi to przed, czy po wyjściu na wodę. Ale po wypłynięciu okazało się, że wiatru wystarczy i nawet nie trzeba go szukać na drugim krańcu jeziora, jak w sobotę. Organizatorzy ustawili trasę podobną do sobotniej, choć bliskość kei Chojnickiego Klubu Żeglarskiego powodowała, że regaty oglądała spora grupka kibiców. Ich skandowanie dopingowało zawodników do zwiększenia wysiłków. Te zaś spoczęły głównie na barkach sterników, bo załoganci z rzadka mieli okazję wychodzić na trapez. Nawiasem mówiąc, na dopingu skorzystała również załoga sprawozdawców – w drugim wyścigu płynęliśmy razem z całą flotyllą i linii mety nie przecinaliśmy jako ostatni!

Warunki wietrzne podczas pierwszego wyścigu były przyzwoite. Wiało słabo choć nie zawsze równo, a różnice siły wiatru w strefie przybrzeżnej i na środku jeziora wymagały częstych zmian strategii. Nawet wytrawnym i utytułowanym zawodnikom nie zawsze udawało się sprostać wyzwaniom kapryśnego Eola. Ten bieg okazał się niefortunny dla załogi POL 69. Siódme miejsce na mecie zachwiało ich dotychczasową pozycją pretendentów do medalowej czołówki.

Jednak najwięcej niespodzianek przyniósł drugi wyścig, w którym nawet – strach powiedzieć – główni faworyci (POL 14) osiągnęli najsłabszy swój wynik: trzecie miejsce! Na szczęście nie liczył się on wogólnej klasyfikacji, a nawet gdyby się liczył, i tak zwycięstwo mieliby w kieszeni. To jednak nie koniec przetasowań w czołówce – ten bieg zadecydował o trzecim miejscu na podium. Wywalczyli je korsarze z Lublina (POL 34), gdy przypłynęli jako drudzy na metę. Natomiast zajęcie pierwszego miejsca w wyścigu umocniło pozycję wicelidera jachtu POL 46, którego zgrana załoga triumfowała na swoim terenie…

Jednak oprócz sukcesów ścisłej czołówki warto odnotować rosnącą pozycję załogi POL 53, której równe osiągnięcia (prawie zawsze w połowie stawki) dały dwunaste miejsce w ogólnej klasyfikacji. Brawo Zibi i Donat!

Niewątpliwie opisane wyżej zmiany w klasyfikacji zawdzięczać możemy jeszcze kapryśniejszym powiewom, które w niektórych obszarach prawie zupełnie zanikały. Każdy wie, jakim horrorem dla żaglarza jest obserwowanie oklapłego spinakera, a tak wyglądała znaczna część łodzi w drodze do trzeciego znaku… Wtedy nawet najbardziej nieustraszeni korsarze o stalowych nerwach i krwi zimnej jak u antara polarnego z Morza Arktycznego odczuwają jakiś dziwny niepokój i targają nimi sprzeczne uczucia …

Chyba dlatego, w trosce o ich komfort psychiczny, organizatorzy zdecydowali, że trzeci wyścig się nie odbędzie i poprzestaniemy na dwóch. Po spłynięciu do portu, jedni przygotowywali łódki do transportu, drudzy suszyli żagle, a trzeci popadli w zadumę.

W porze obiadu odbyła się ceremonia udekorowania zwycięzców – radości i gratulacjom nie było końca.

Każda zaś załoga – już to dla osłodzenia porażek, już to dla pogłębienia radości z sukcesów – otrzymali po worku słodyczy, słynnych miśków Haribo (dowód troski Prezesa o nasze samopoczucie) oraz flaszy korsarskiego trunku.

Były też prezenty ufundowane przez Andrzeja Kiełsznię z „Narwala”; losowanie, którego główną aktorką była Tola, budziło dużo emocji: oznaki zachwytu i zazdrości towarzyszyły każdemu wręczeniu.

Autorzy tego eposu, to nikt inny jak załoga przegubowego autobusu, zwanego „Papillon”:
Kierowca: Piotr Millati
Pilot: Artur Pruszynski
POL- 61

korsar.pl © 2025. All rights reserved.